Home»Lifestyle»Wywiady»Dorota Urbańska: „Przeganiam moje rumaki po lesie” (02.2010)

Dorota Urbańska: „Przeganiam moje rumaki po lesie” (02.2010)

0
Shares
Pinterest Google+
Konfigurator siodła - dobierzemy idealnie dopasowane dla Ciebie siodło

Od jakiegoś czasu na swojej stronie w sposób niezwykle zajmujący opisuje swoje jeździeckie spostrzeżenia. Jeździ, trenuje, sędziuje. Brała udział w organizacji wielkich imprez, sama zorganizowała w zeszłym roku konsultacje ujeżdżeniowe. Dziś odpowiada na nasze pytania: Dorota Urbańska

 

MB: Skąd konie w Twoim życiu – po co i dlaczego? Często spotykam ludzi, którzy albo zaczęli jeździć w dzieciństwie „z ciekawości”, albo wychowali się w „jeździeckich” rodzinach. Jak było u Ciebie?

DU: A u mnie to było z potrzeby serca. Niestety w mojej rodzinie nie mogę doszukać się żadnych „końskich” korzeni. Jednak w domu znana jest jedna historyjka. Gdy to miałam 8 lat i na wakacyjnym spacerze rodzinnym zobaczywszy „grubasa” pasącego się za płotem, bez chwili namysłu przelazłam pod ogrodzeniem i, ku przerażeniu moich rodziców, popędziłam do niego. Wówczas wymogłam na mamie i tacie, że gdy skończę 10 lat to pozwolą mi jeździć.

 

MB: Dlaczego ujeżdżenie? Są tacy, którzy twierdzą, że ujeżdżenie wybierają Ci, którzy boją się skakać…

DU: U mnie decydująca rolę odegrała Pani Trener Wanda Wąsowska – to dzięki niej trafiłam na pierwsze, oczywiście ujeżdżeniowe, zawody w innym charakterze, niż jako widz. Potem już próbowałam swoich sił w szeregach Legii, ale jako że byłam za stara (14 lat) aby stać się prawdziwym zawodnikiem Legii, to pozostawało mi ruszanie wszystkiego, co nie bardzo chciało skakać moim legijnym kolegom. Niewątpliwie olbrzymi wpływ na mój dresażowy rozwój mieli Panowie Rafał i Michał Kowalscy – oni wierząc we mnie umożliwili mi starty na całkiem innym poziomie. A skoki…. niektórzy twierdzą, że charakter mam bardziej skoczka niż pingwina. Trochę skakałam i była to fantastyczna zabawa, jednak nigdy nie miałam nikogo kto by mi drągi podnosił, a tak co chwila to nie bardzo chce mi się zsiadać 🙂 Teraz często, w ramach nie dresażowych ćwiczeń, przeganiam moje rumaki po lesie w półsiadzie i puszczam je w korytarzu skokowym, co sprawia mi ogromną frajdę.

 

MB: Czy masz swój jeździecki wzór, zawodnika, którego szczególnie podziwiasz, a jeśli tak to kto nim jest i dlaczego?

DU: Myślę, że ciężko byłoby mi wskazać jedną osobę. Podziwiam Małgosię Morsztyn za niezwykłe podejście do koni, Anię Bienias za to, że tak zmienia działanie moich pomocy powodując wielką zmianę w moich koniach i odczuciach, Olgę Michalik – za elegancję dosiadu, a Kasię Milczarek za skuteczność. Często też wracam myślami do Alojzego Podhajskiego (Moje konie – moi nauczyciele). Aktualnie jestem pod wrażeniem Klausa Balkenhola i jego niezwykłej biografii.

 

MB: Wspomniałaś „Moje konie…” Podhajskiego, zapytam więc o Twoje konie… – plany z nimi związane.

DU: Aktualnie trenuje 2 konie „pod siebie” – 7-letni Diamont, własności Eweliny Kwietowicz, który pomimo że niespecjalnie dobrze pokazał się na ubiegłorocznych MPMK to myślę, że bardzo ciekawie progresuje i pamiętając, że płynie w nim dużo gorącej krwi folbluta, czekam na niego cierpliwie. Ponadto liczę na własnego konia – zeszłorocznego zwycięzcę 6-latków, D’Wista. Oczywiście chciałabym oboma w tym sezonie próbować swoich sił w Małej Rundzie, ale nie chcę przesadzać w wymaganiach wobec nich i jeżeli skończymy sezon na niezłym CC1, CC2 to też będę zadowolona.

 

MB: Jakiś czas temu otrzymałaś uprawnienia sędziowskie. Masz już za sobą kilka imprez, w których wzięłaś udział w nowej roli – o wrażeniach można przeczytać na Twoim blogu. Jak przygotowywałaś się do tej nowej roli – wiemy przecież, że samo sekretarzowanie nie zapewnia sukcesu.

DU: Każdy trening jaki prowadzę to pewnego rodzaju sędziowanie. Patrzę, oceniam, porównuję do mojego wewnętrznego ideału ruchu i próbuję zaradzić co zmienić żeby wyglądało lepiej – i znów w głowie stawiam notę. Myślę, że bardzo trudno być dobrym sędzią nie będąc wcześniej jeźdźcem i to tych najwyższych konkursów. Ujeżdżenie to dla mnie przede wszystkim wspaniałe odczucia na grzbiecie. Jak wytłumaczyć komuś, kto nie poczuł prawdziwego zebrania, co to znaczy że koń „rośnie” przed nim, albo owija się wokół wew. łydki w ciągu? A samoniesienie? Przede mną jeszcze wiele lat „treningu” sędziowskiego i zdobywania doświadczeń – mam nadzieję, że będę pozytywnie sprawdzać się w tej nowej trudnej roli.

 

MB: Polskie ujeżdżenie to bardziej „Szybcy i wściekli”, czy raczej „film o facecie w łódce”? Dlaczego tracimy świetne imprezy, jak Mierzęcin, czy Torwar?

DU: Kurcze Michał, nie znam tych filmów 🙂 „Film o facecie w łódce”…? Znam tylko książkę o 3 facetach w łódce i psie 🙂 zresztą fantastyczna 🙂

A tak serio – chyba wkradają się tutaj polskie przywary. Mam na myśli – sam nie zrobi nic, a krytykować będzie do woli, bo to takie łatwe. Wielokrotnie widziałam imprezę przygotowywaną przez wiele tygodni, z olbrzymim zaangażowaniem grupy ludzi, którzy wiele poświęcają, aby impreza odbyła się i była jak najlepsza. Ale cóż, los czasem utrudnia nam. Coś nie wyjdzie, czegoś nie uda się nam dopilnować, dopiąć na ostatni guzik – nie martwcie się – na pewno wszyscy „przyjaciele” zauważą wyłącznie TE aspekty imprezy. Ile razy mamy ochotę poddawać się prawie wyłącznie krytyce? Czy nie łatwiej zasiąść w loży szyderców i mówić jak należałoby daną imprezę zrobić, żeby była udana. No i pozostaje jeszcze jeden aspekt – Sponsorzy – bez nich jest ciężko, ale czy zadajemy sobie pytanie po zawodach – Czy oni czuli się docenieni, dopieszczeni i w pewien sposób wyjątkowi? Czy będą chcieli być nimi po raz drugi… trzeci?

 

MB: Tę ostatnią kwestię pozostawmy każdemu do indywidualnych przemyśleń – dziękuję za rozmowę!

 

Previous post

Przemysław Kozanowski: "To jest inny świat..." (11.2009)

Next post

Isabell Werth (05.2010)